∼ Rzeka Dusz ∼
Robert Jordan & Brandon Sanderson
Bao siedział ze skrzyżowanymi nogami w ciemnościach. Zanurzył się w Jedności. Podczas nauki, w czasach swojej młodości, musiał odnajdować Jedność w środku burzy, stojąc w saniach ciągniętych przez konie czy czując na skórze żar rozpalonego węgla. Kiedyś uważał, że jego trening jest ekstremalny. Życie wymagało jednak odnajdywania Jedności podczas wojny i w bólu, podczas burzy i trzęsienia ziemi. W tym momencie, ciemne pomieszczenie w którym się znajdował było ciche i spokojne.
Jedność była brakiem emocji. Bao skoncentrował się na swoich uczuciach – swoich myślach, na tym wszystkim co było jego istotą – i wcisnął to w jeden punkt ciemności w swoim umyśle. Mrok pochłonął emocje. Nic nie czuł. Nie myślał. Nie odczuwał satysfakcji z powodu tego czego dokonał, bo w tym stanie nie istniało uczucie satysfakcji. Był Jednością. A ona była wszystkim.
Ktoś uniósł klapę namiotu i światło słoneczne wdarło się do środka. Bao otworzył oczy. Nie był zaskoczony widząc Mintla. Nie można zostać zaskoczonym w Jedności. Po jego świadomości prześlizgnęła się myśl. Myśl, że ten człowiek powinien być oddalony o setki mil od tego miejsca.
– Jak? – zapytał Bao, wychodząc z Jedności.
Mintel wszedł do środka. Minęło sześć miesięcy, odkąd Bao widział go po raz ostatni, ale stary wyglądał jakby postarzał się o dekadę. Jego twarz stanowiła plątaninę fałd i bruzd, niczym wzięty w dłonie i zmięty obrus. Kompletnie łysy, nosił tylko krótką szarą brodę. Mimo że chodził o lasce, jego krok był pewny. Dobrze było to zobaczyć. Mintel mógł się starzeć, ale to go nie osłabiało.
– Przejechałem na caprisha przez Miasto Snów, mój synu – powiedział Mintel, biorąc Bao za ramię.
– Niebezpiecznie przedsięwzięcie.
– Tego dnia nie mogłem przegapić.
– Nie chciałbym abyś stracił duszę, tylko po to aby się ze mną spotkać.
– Nie tylko aby się spotkać – powiedział Mintel z uśmiechem – Aby zobaczyć jak wypełnia się proroctwo, po tych wszystkich latach. Aby ujrzeć nadejście angor’lot, Prawdziwego Przeznaczenia. Nie, nie zaryzykowałbym przejścia przez Miasto Snów jedynie dla mojego syna, ale aby wziąć udział w koronacji Wyld… zaryzykowałbym wszystko.
– To nie jest jeszcze koronacja – powiedział Bao. Emocje były nieistotne – Muszę jeszcze przeżyć.
– To prawda. Przebywałeś w Jedności, gdy wchodziłem tutaj? – Bao pokiwał głową – Przybyłeś tutaj znając Jedność – powiedział Mintel – Czasami zastanawiam się, czy w ogóle czegokolwiek Cię nauczyłem.
Na zewnątrz zadzwoniły dzwoneczki. Bao spojrzał na klapę od namiotu.
– Już czas.
– Tak jest… Po latach przygotowań wreszcie nadszedł czas – Bao spojrzał na człowieka, który go adoptował.
– Przybyłem tutaj w jednym celu – powiedział Bao – Tylko w tym celu. Nie spodziewałem się że potrwa to tak długo. Nic innego się nie liczy. Tylko to jest ważne.
Szeroki uśmiech rozciągnął usta i oczy Mintela. „Pragnąć, otrzymać, zrozumieć” Zabrzmiało to jak cytat, prawdopodobnie jedno z przysłów Kongsidi. Mintel był w końcu abrishi.
– A to oznacza? – Bao zapytał.
– Każdy mężczyzna czegoś pragnie – powiedział Mintel – Każdy mężczyzna coś otrzymuje. Nie wszyscy mężczyźni rozumieją wagę tego co otrzymali. Przybyłeś do nas w jednym celu, ale nie był to cel który zaplanował dla Ciebie Wzorzec. To zdarza się dość często.
Bao wyciągnął dłoń i ściągnął rękawiczkę. Na wierzchu dłoni widoczne było brzydkie oparzenie, blizna w kształcie koła, z trzema zakrzywionymi ostrzami kierującymi się od środka ku obwodowi. Rozchodziły się spiralnie i łączyły z zewnętrzną linią oparzenia.
– Jeśli przeżyję ten dzień – powiedział Bao unosząc dłoń – z pomocą Jedynej Mocy zrobię rzeczy, które wielu nazwie złem.
– Dobro, zło – powiedział Mintel machając ręką – To są słowa ulikar, obcego. Nasze drogi nie są ich drogami. Nasze drogi nie są Twoimi. Koncentrujemy się tylko na tym co musi być zrobione i na tym czego robić nie wolno.
– Wzorzec splata… – powiedział Bao
– Wzorzec splata – powtórzył Mintel – i życie każdego mężczyzny toczy się każdego dnia, aż do samego końca. Przybyłeś do nas, tak jak mówiło proroctwo. Nici naszych istnień zostały przyciągnięte tutaj, do tej chwili. Od dzisiaj nikt nie będzie decydował o naszym przeznaczeniu. Oddajemy Ci swoje życia. Po to właśnie zostaliśmy stworzeni, od czasów pierwszego Sh’botay. Idź, mój synu. Idź i zwyciężaj.
Bao nałożył rękawiczkę na dłoń i wyszedł w światło dnia.
Bao ściągnął wodze konia i zatrzymał się na krawędzi doliny Abyrward. Ogromna rozpadlina w ziemi ciągnęła się całymi ligami, chociaż tutejsza ludność nie używała takiego terminu. Zajęło mu kilka miesięcy zanim zrozumiał ich skomplikowane pojęcie odległości, masy i odliczania czasu. Wciąż musiał się radzić członków Gildii Pomiarowej, jeśli chciał mieć pewność co do swoich przeliczeń.
Mintel jechał tuż koło niego. Mężczyzna spędził większość tej podróży z zamkniętymi oczami, medytując, podążając drogą abrishi. Żaden człowiek, czy to lord, bandyta czy niewolnik, nie przeszkodziłby abrishi w medytacji. Wolałby odciąć sobie własną rękę niż ryzykować zły los wywołany takim działaniem.
Gdy konie zatrzymały się, oczy Mintela otworzyły się. Odetchnął głęboko i Bao wiedział, że podziwia niezwykły widok. Była to bowiem jedna z najpiękniejszych rzeczy na świecie. Niewysokie, królewskie drzewa pojawiały się za krawędzią urwiska. Mimo iż reszta krainy wypełniona była martwymi drzewami, tutaj, w tym świętym miejscu, były one pełne życia. Lśniące jasnozielone liście stanowiły doskonały pokarm dla Jedwabników, symbolu Wewnętrznej Krainy, równie starego, co symbol wypalony na dłoni Bao.
Drzewa kwitły, kwiaty zwisały na krótkich łodyżkach. Powietrze wypełniał mocny kwiatowy zapach. Tuż przed nim ziemia zapadała się w głęboką przepaść, ściany stanowiły litą skałę. W samym dole widać było strumień. Andarai’la, Rzeka Dusz. To właśnie tam znajdował się przedmiot którego Bao tak długo poszukiwał.
Zebrani wokół niego Wyzwoleni podeszli do rozpadliny. Takie imię sami sobie nadali. Bao dał im ubrania a oni podarli je na pasy, spletli i powiązali wokół łokci i kolan. Poruszali się jak zwierzęta, gdy dotarli do przepaści popatrzyli w dół, bez słowa, mieli odsłonięte plecy i nagie stopy. Wytatuowane plecy i ramiona, grube pnącza uformowane na kształt pazurów, owijające się wokół szyi i kończące na podbródku. Wyglądali jakby ich głowy podtrzymywane były przez te tatuaże.
– Gdzie jest Shendla? – zapytał Mintel.
– Przybędzie – odpowiedział Bao. I nie mylił się. Kiedy schowane za chmurami słońce stało już w zenicie, Bao zobaczył jej grupę poruszającą się w dole przepaści. Shendla nosiła ciemne ubranie, idealnie nadające się do lasu. Miękkie buty i wytrzymały płaszcz. Do pleców przymocowała dwa długie noże, z rękojeściami wystającymi ponad ramionami. Bao nigdy nie widział jej w spódnicy i nie dbał o to. Dotarła na szczyt i podeszła do niego. Nie napiła się ani nie odpoczęła mimo dużego wysiłku.
– Droga jest przygotowana.
– Nikt nie wchodził do sanktuarium? – dopytywał się Bao.
– Nikt. Znaleźliśmy ścieżkę dla Ciebie, Wyld.
– Jeszcze nie Wyld – powiedział schodząc z konia.
– Ha! – skwitował jeden z towarzyszy Shendli.
Torn posłał w jego stronę szeroki uśmiech. Przy policzkach nosił brodę zaplecioną w dwa grube warkoczyki.
– Z pewnością jesteś jednym z najskromniejszych tyranów znanych światu, Bao. Skażesz człowieka, który Cię zawiedzie, ale nie pozwalasz się tytułować mianem do którego dążysz?
– Podawać się za kogoś kim się jeszcze nie jest – stwierdził Bao – to obraza, Torn. Przejdę przez Angarai’la i wejdę do Grobowca Serc, gdzie stawię czoło – i zabiję – jego strażnika. Dopóki nie wrócę, nie jestem Wyld.
– A więc kim jesteś? – zapytał Torn.
– Wieloma rzeczami.
– Stworzę więc dla Ciebie odpowiedni tytuł, zanim nie wrócisz! Wy-dain!
Określenie to nie było obce dla Bao. Język ten, zwany isleh lub Starożytny, miał niewiele wspólnego ze Starą Mową, którą posługiwał się Bao. Jednak po tak długim czasie spędzonym z tymi ludźmi, rozumiał go. Wy-dain było grą słów od Wy-eld lub Wyld. Wy oznaczało zabójcę, a Wy-dain przekładało się na ‘zabójcę nudy’. Mintel zachichotał, mrużąc oczy. Shendla uśmiechnęła się.
– Żadnego uśmiechu? – zapytał Torn, spoglądając w twarz Bao – Nawet najmniejszego?
– Lord Bao się nie śmieje, Torn – powiedziała Shendla, kładąc rękę na ramieniu Bao – Obowiązki zbyt mu ciążą.
– Wiem, wiem – skwitował Torn – Nie oznacza to jednak, że nie mogę próbować. Pewnego dnia rozbiję tą Twoją maskę, przyjacielu. Pewnego dnia! – roześmiał się, biorąc manierkę z wodą od jednego ze sług.
– Już czas – powiedział Bao – Zejdę do doliny. Rozbijcie obóz tutaj i czekajcie na mój powrót.
Wyzwoleni zebrali się wokół niego, ale Bao objął Jedyną Moc i wskazał im miejsce.
– Czekacie! – rozkazał. Reagowali tylko na bezpośrednie, ostre rozkazy. Jak psy. Zdziczeli mężczyźni odstąpili i wspięli się na pobliskie zbocze oczekując na jego powrót.
Shendla ciągle trzymała go za ramię. Niewielki okruch jego złamanej duszy lubił jej dotyk i pragnął aby trwał. To go niepokoiło. Już od dawna… bardzo dawna… nie odczuwał podobnych emocji.
– Widzę niepokój w Twoich oczach – wyszeptała.
– Odprowadź mnie kawałek – powiedział, prowadząc ją w stronę ścieżki. Bao odwrócił głowę i zobaczył, że Mintel odprowadza ich wzrokiem z zaciekawieniem i cierpliwością wypisaną na twarzy. Starzec zamknął oczy i powrócił do medytacji. Będzie medytować, aż do chwili gdy Bao wróci, odmawiając jedzenia, pozwalając sobie tylko na kilka łyków wody. Nie pożegnał go, a Bao tego nie oczekiwał. Zamknął na niego oczy, a otworzy je dopiero gdy światu objawi się jako Wyld.
Kiedy już oddalili się od reszty, Bao zatrzymał Shendle kładąc jej rękę na ramieniu.
– Wiem, że poszłabyś ze mną – powiedział miękko – Ale nie możesz.
– Pozwól przynajmniej odprowadzić się jeszcze kawałek – powiedziała.
– Znam drogę. I… muszę iść sam – ostrożnie powiedział Bao – Wiesz o tym. Jeśli mam zostać Waszym angor’lot, proroctwo musi być wypełnione dokładnie – „Podąża ścieżką samotnie i umiera, powraca do nas odrodzony” – Zaczekaj tutaj.
Zacisnęła usta w wąską linię. Nie lubiła gdy inni mówili jej co ma robić, ale złożyła mu przysięgę.
– Co Cię gnębiło, gdy byliśmy na szczycie? – zapytała. Bao odwrócił się i spojrzał w dół, ku Rzece Dusz.
– Torn nazwał mnie przyjacielem.
– A nie jest nim?
– Ja nie mam przyjaciół – odparł Bao – I nie przybyłem tutaj w ich poszukiwaniu. Szukam nagrody i tylko jej. Zdobędę berło mocy, Shendla. Nic innego nie ma dla mnie znaczenia. Na pewno wszyscy zdajecie sobie z tego sprawę. Już dawno temu straciłem umiejętność okazywania uczuć.
– Często mówisz takie rzeczy.
– Bo są prawdziwe – odpowiedział – Przyznaj szczerze. Możesz spoglądać w moje oczy i widzieć cokolwiek innego poza śmiercią i chłodem?
Spojrzał na nią, a ona popatrzyła mu w oczy.
– Nie – powiedziała – Nie widzę nic takiego.
– Ha – skwitował, odsuwając się od niej – Wszyscy jesteście głupcami, wszyscy. Nie dbam o Wasze proroctwa. Mógłbym Cię kontrolować jeśli bym chciał. Jak możesz tego nie dostrzegać?
– Przybyłeś tutaj aby nas ocalić – powiedziała – Uwolnić nas z łańcuchów przeznaczenia. Nie znałeś proroctw, gdy do nas przybyłeś, sam tak mówiłeś, a jednak i tak je wypełniasz.
– Przypadkowo.
– Uwalniając niewolników i mówiąc im że są wolni? To był twój przypadek?
– Zrobiłem to aby wywołać chaos – oświadczył, odwracając się od niej.
– Przyniosłeś nam jedność – odpowiedziała – Przyniosłeś nam chwałę. Smok się Odrodził, Bao. Każdy mężczyzna i kobieta na tych ziemiach zdaje sobie z tego sprawę. On spróbuje zniszczyć świat i tylko ty możesz go powstrzymać. To jest powód, dla którego robiłeś to wszystko. Wzorzec… czy nazwać to Twoim słowem? Wzór? Doprowadził cię tutaj, a kiedy wejdziesz do tej jaskini, Twój los się dopełni i ponownie stworzysz nasz naród. Niech to ciemność – pomyślał Bao – Jest taka poważna. Ona naprawdę w to wierzy.
A on? Dwa lata spędził na tej ziemi. Czy też zaczynał wierzyć? Czy przypadkowo odnalazł w tym miejscu tą jedyną rzecz, której tak długo poszukiwał?
– Kiedyś mnie nienawidzili – powiedział do Shendli – nazywali ulikar i pluli na mnie. Ale nie ty. Podążasz za mną od samego początku. Dlaczego?
– Nie potrzebujesz odpowiedzi na to pytanie – powiedziała, spoglądając na niego – znasz ją.
A jak dobrze ona znała jego?
– Ja… – odkrył, że zaczął mówić – Będę… chronił tych ludzi, jeśli tylko będę mógł – Na Ciemność! Wierzył. Tylko trochę, ale wierzył.
– Wiem – szepnęła – Idź, będę na Ciebie czekać.
Bao spojrzał w jej oczy, słysząc śmiech Torna dobiegający z góry. Otulił się Jednością i wszedł na ścieżkę prowadzącą w dół.
Bao zadeptał resztki ogniska. Rozpalił je wieczorem przy pomocy Jedynej Mocy, ale teraz – w świetle poranka – nie wydawało się aby przenoszenie Mocy było rozsądne. Nie miał pojęcia, co na niego czeka w Rai’lair, Grobowcu Serc. Strażnik tego miejsca uznawany był za starożytną istotę, a istniało wiele pradawnych bestii, zdolnych do wyczucia Jedynego Źródła.
Kontynuował swoją wędrówkę. Już od dwóch dób nocował na szlaku. Może powinien był Podróżować bezpośrednio w okolice jaskini, ale to… byłoby oszustwo. Jakaś jego część roześmiała się szaleńczo na tą myśl. Kto dbał o takie zasady? Dziwne, ale on zaczął. Coraz silniej pragnął stać się Wyld dla tych ludzi. Byli tylko środkiem prowadzącym do celu, narzędziem, ale człowiek powinien dobrze traktować swoje narzędzia. Zbyt wielu ludzi których znał porzuciłoby lub zniszczyło narzędzie, po jego wykorzystaniu. Powoli zbliżył się do Rzeki Dusz. Był to raczej strumień o bystrym nurcie, niż rzeka. Bulgoczące dźwięki towarzyszyły mu przez całą drogę. Czasami dźwięki przypominały szepty. Być może stąd wzięła się jego nazwa.
Napełnił swoją manierkę wodą ze strumienia. Tylko Wyld mógł pić tą wodę i chciał jej spróbować, gdy tylko osiągnie swój cel. W końcu ujrzał otwierającą się przed nim jaskinię zwaną Grobowcem Serc. Sprawdził położenie słońca na niebie. Wciąż był wczesny dzień. Czy mógł skończyć i wrócić na czas? Zgodnie z proroctwem, miało to nastąpić trzeciego dnia o zachodzie słońca. Jak zareagowaliby ludzie jeśli wypełniłby proroctwo, ale w inny sposób i dotarł w innym czasie?
Dotarł do miejsca w którym rzeka wypływała z jaskini. Front wejścia do jaskini wykuty został na kształt mężczyzny i kobiety klęczących z pochylonymi głowami. I… czy to były drzewa Chora, wyrzeźbione w tle? Czas mocno zatarł szczegóły, więc nie mógł tego stwierdzić na pewno. Objął Jedyną Moc i wszedł do jaskini. Zdumiewające, ale wewnątrz również rosła zieleń. Paprocie i małe drzewka porastały brzegi strumienia, ciągnąc się w ciemność. Bao zmarszczył brwi i splótł strumienie mocy tworząc dla siebie kulę światła. Lepiej zaryzykować niewielką ilością Mocy niż podążać w ciemności.
Spodziewał się, że rośliny znikną gdy wejdzie głębiej, ale tak się nie stało. Wbrew logice, rosły i rozkwitały, mimo iż cała ziemia znajdowała się w uścisku Wielkiego Władcy. Wiec, myślał Bao, wchodząc w głąb jaskini, strażnikiem grobowca jest jeden z Nym? Nie tego się spodziewał. Pęd winorośli poruszył się pod jego stopą. Bao przeniósł momentalnie, paląc roślinę splotem ognia. Ogień uderzył, ale efekt był inny niż oczekiwał – wszędzie gdzie splot dotknął rośliny, pojawiało się coraz więcej pnączy. Cała grota zaczęła się trząść. Ciemność przed nim zadrżała, a w świetle ukazała się przerażająca paszcza sięgająca od podłoża, aż po sklepienie. Ostre jak igła kły wrastały w głąb wielkiej zielonej gardzieli. Coś co wyglądało jak wielkie owadzie odnóża przedzierało się przez roślinność, długie i chude macki sięgały w jego stronę. Bao zaklął, dobywając miecza. W ciągu ostatnich dwóch lat cały czas doskonalił swoje umiejętności, uważał się za doskonałego szermierza. I gdy te ramiona sięgnęły po niego, zawirował i ciął, przechodząc swobodnie pomiędzy kolejnymi formami. Odciął odnóża aż opadły na ziemię.
Wiedział już z czym ma do czynienia. W jakiś sposób młoda jumara musiała dopełznąć do tej jaskini i przeszła tu pełną transformację. Pomiot Cienia po przeobrażeniu był zbyt wielki aby móc opuścić jaskinię, widział tylko paszczę i co poniektóre wąsy i kolce. Jumarę wzmacniała użyta przeciwko niej Moc. Aginorze, mam nadzieję że spłoniesz, gdziekolwiek się znajdujesz, pomyślał Bao. Od zawsze nienawidził tych stworzeń.
Warknął i zaczął okrążać bestię. Biegnąc tkał sploty podnosząc w powietrze głazy, topiąc je i pryskając paszczę jumary stopioną skałą. Istota wrzasnęła, a skała zadrżała gdy stworzenie wycofało się w głąb tunelu, zwijając się w korytarzu. Paszcza znajdowała się blisko wejścia do tunelu, gotowa pożreć wszystko co próbowałoby wejść do środka.
Bao rozpędził się przy wejściu do tunelu i skoczył do przodu, wspomagając się Powietrzem, chciał uzyskać odpowiednią szybkość. Ogromna jumara wiła się pod nim, przypominające winorośl macki, otaczały paszczę, owadzie odnóża wyrastały wzdłuż tułowia. Bez wątpienia były długie przynajmniej na sto stóp, rozpierały się po całej jaskini, niezwykłe szponiaste kończyny przylegały do skał. Bao uniósł miecz i pomknął w kierunku istoty.
Bao uniósł się na nogi, dysząc, cały był pokryty krwią jumary. Jej serce wciąż biło, ale pocięty tułów leżał porozrzucany i zmiażdżony skałami. Bao zatoczył się i rozglądnął za mieczem, który upuścił gdy biegł przez jaskinie. Za jego plecami serce zwierzęcia wreszcie zatrzymało się. Bao wsparł się o skałę, ignorując siniaki i zadrapania. Na Ciemność. Ta istota niemal go dopadła. Nienawidził tworów z którymi nie mógł sobie poradzić przy pomocy Jedynej Mocy. Bao był przekonany, iż Aginor nie tworzył ich aby stały się częścią armii Cienia, tylko ze względu na swoje chore pragnienia sprawdzenia jak straszliwą bestie jest w stanie stworzyć. Bao przywołał kulę światła. Lepiej aby głowica była tutaj. Jeśli jej nie ma…
Przeszedł po zarośniętym roślinami podłożu. Pomiędzy nimi dostrzegł kości poległych bohaterów, tych którzy starali się pokonać jaskinię. Jumara była niemalże nieśmiertelna, chyba że zostanie zaszlachtowana. Przez tysiąclecia mogła trwać w hibernacji, posilając się jedynie wtedy gdy coś dotknęło jednego z jej czułków lub macek. Bao potrząsnął głową na myśl jak łatwo niedoszli bohaterowie polegli. Nawet z pomocą Jedynej Mocy i z mistrzowską umiejętnością posługiwania się mieczem, sam niemalże stał się kolejnym posiłkiem. A on już kiedyś walczył z jumarą. Wiedział gdzie trafiać. Znalazł miecz po drugiej stronie jaskini. Tutaj, na kamiennym podeście zauważył że rośliny tworzą kłębowisko, rosnąc razem. W tej plątaninie dostrzegł coś przypominającego twarz lub głowę.
– Więc jednak miałem rację – powiedział przyklękając – Myślałem że wszyscy Nym wymarli.
– Ja.. nie jestem Nym – powiedziała cicho twarz, nie otwierała oczu – Już nie. Przyszedłeś, aby dać mi odpoczynek, podróżniku?
– Śpij – powiedział Bao, przenosząc sploty ognia i paląc istotę – Twoja służba dobiegła końca.
Rośliny na podwyższeniu wycofywały się, wijąc się i skręcając. Powoli odsłoniły znajdujący się pod spodem złoty przedmiot. Bao zrozumiał teraz dlaczego nazywali to 'kubkiem’, mimo iż tym nie był. Mityczny przedmiot, znalezieniu którego poświęcił dwa lata. Starał się odnaleźć go przekopując się przez opowieści, mity i legendy. Z czcią podniósł przedmiot.
Niedługo później opuścił jaskinię i wszedł do go Angarai’la, Rzeki Dusz, aby zmyć z siebie krew poległego strażnika. Napił się zimnej wody. Potem podszedł do swojego plecaka i wyciągnął z niego złoty pręt, miał długość jego przedramienia. Zawsze go nosił przy sobie. Tuż przed końcem laski metal uformowany został w niewielki dysk. Wziął ‘kubek’ i wsunął na pręt, aż dwie części wskoczyły na swoje miejsce. Jakże był wściekły, gdy udało mu się odnaleźć pręt, sądząc iż jest całością. A potem okazało się że sa’angreal został podzielony na dwie części! Teraz znowu był cały. Głęboko zaczerpnął powietrze i przeniósł Moc poprzez berło.
Jedyna Moc popłynęła przez niego, niemalże go zatapiając. Bao odrzucił głowę do tyłu, czerpiąc Moc, a potem się roześmiał. Śmiech. Ile czasu minęło odkąd ostatni raz się śmiał? Te ziemie, rzeczy których tu doświadczył, w niewytłumaczalny sposób przywróciły mu radość. Radował się Mocą. Przedmiot który trzymał w ręku nie był pucharem ani trofeum, ale drugim najpotężniejszym sa’angrealem jaki kiedykolwiek stworzono dla mężczyzny. D’jedt, zwany w jego czasach po prostu Berłem, był tak potężny, że musiał zostać ukryty podczas Wojny o Moc.
To… była potężna broń, potężniejsza niż Callandor. Trzymając go, Bao czuł się potężny, niezwyciężony. Odkrył że biegnie wzdłuż rzeki i nie męczy się. Biegł resztę dnia. Godziny minęły w mgnieniu oka. O zachodzie słońca pokonał ostatnie kilka stóp na szlaku, trzymając swoją nagrodę. Uniósł ją wysoko nad głowę i podszedł do miejsca gdzie zostawił Shendlę.
Czekała na niego w miejscu w którym się rozstali. Nawet tam spała. Podniosła się i natychmiast uklękła przed nim na kolano. Wyzwoleni pojawili się na wzgórzu z którego go wypatrywali. Nie umknęła jego uwadze obecność kobiet Ayyadek, odzianych w czarne szaty z białymi frędzlami. Przybyły tu aby obserwować jego powrót. Dwieście z nich czekało wraz ze szlachtą, wyniesioną przez Bao. Wszyscy opadli na kolana, tylko Mintel siedział na ścieżce, medytując.
– Mintel – zawołał podchodząc do Shendli i ściskając jej ramię – Otwórz swoje oczy na angor’lot! Nadszedł długo oczekiwany dzień. Jestem Wyld. Przybył Zabójca Smoka!
Ludzie zaczęli wiwatować, a Shendla uniosła ku niemu wzrok.
– Uśmiechasz się – wyszeptała.
– Tak.
– Zaakceptowałeś swoje przeznaczenie? – zapytała – Swoją rolę wśród nas?
– Tak.
Zauważył łzę toczącą się po jej policzku gdy ponownie pokłoniła głowę. Przyszedł do nich jako obcy. I oto, moc którą odnalazł i znacznie więcej niż kiedykolwiek mógł się spodziewać. Berło to zaledwie początek.
Mintel powstał, płacząc.
– Chwała dla Wyld! Witajcie go i kłaniajcie się! On nas ocali przed Smokiem, ocali naszą krainę i poprowadzi nas do chwały! Chwała Bao! Chwała naszemu królowi!
Krzyki ludzi wznosiły się aż do nieba. Bao przyjął władzę którą mu zaoferowali i w pełni zaakceptował to czym się stał. Dwa lata wcześniej rozpoczął swoją podróż postanawiając podbić niewolniczy naród Sharan. Potem nadeszła rewolucja, wywołana niemalże przez przypadek. A on cały czas poszukiwał tej jednej jedynej rzeczy. Zasłużył na wierność Ayyadów, płacąc wysoką cenę i zyskując ślepą lojalność Wyzwolonych. Poprzez chaos rewolucji i upadających monarchów, poprzez zjednoczenie królestwa. Wszystko to osiągnął w jednym celu. Wreszcie, Lewsie Therinie – pomyślał Bao, znany niegdyś jako Berid Bel, później nazywany Demandredem, a teraz odrodzony jako zbawca Sharańskiego narodu – Wreszcie mam moc aby Cię zniszczyć.